Sąsiedzkie przysługi i oczy w ciemności…

Sąsiedzkie przysługi i oczy w ciemności…

23 maja 2021

Dzień tutaj toczy się zwykłym trybem, jakby nic się w naszej rzeczywistości nie zmieniło. Tylko plany dalszych remontów urywają się w pół słowa i rozmywają w nagłej, krępującej ciszy. Czy uda nam się zachować ten dom?

Przyjechaliśmy przedwczoraj, piątkowe popołudnie powitało nas słonecznie i ciepło, nieco inaczej niż Kasia zza płotu:

– Przywieźliście trochę słońca? Super, bo przez calutki tydzień lało tu i padało na zmianę! Ohyda, wszędzie to gęste błoto, widziałaś?! Wszystkiego się odechciewa, nawet do ogródka wyjść nie można!

Rzeczywiście: ciamkająca, rozmlaskana breja oblepia natychmiast buty niemal do kostek, dodając im sporo niemiłego ciężaru i raczej odrażającego wyglądu. Po raz dziewięćdziesiąty dziewiąty wyraziłam więc radość z powodu schodków do furtki jakie Krzych skonstruował jesienią, w takich warunkach trudno byłoby wspiąć się stromą ścieżką do naszego podwórka.

– Jak to dobrze, że cię olśniło z tymi schodkami, synu! – sapnęłam, taszcząc dwie ciężkie torby i plecak od auta w kierunku domu.

– Zgadza się, to było bardzo pożyteczne olśnienie. Nie zliczę, ile razy tędy zjeżdżałem po błocie! – Krzyś wypuścił Tosię z transporterka i otworzył mi szeroko furtkę. – Daj tę torbę.

Reszta piątku i większość soboty upłynęło nam pod znakiem bliskiego kontaktu z ohydą rzeczoną, Kostek przywiózł przyczepkę więc mój syn uznał, że jest okazja by przewieźć resztę ziemi i kamieni z naszego podwórka na drogę pod studnią, gdzie głębokie koleiny wypełnione są wiecznie kałużami i utrudniają przejazd.

Kilof, łopata i szpadel poszły w ruch, czasem niestety i własne grabki anatomiczne pomocne były w wydłubywaniu większych skalnych odłamków ze zwału błotnistej ziemi. Pierwsza przyczepka, druga przyczepka, trzecia przyczepka… i, jak to bywa, do tego „trzeciego razu sztuka”… Krzyś wsiadł do auta i zamiast wjechać ponad orzech, zaczął ześlizgiwać się w tył, przyczepka zawisła nad niewielkim uskokiem i niewiele brakowało, by cały autozaprzęg zjechał tyłem w las poniżej.

Krzyś wyskoczył z terenówki, podłożyliśmy kamienie pod koła, żeby już nie ześlizgnął się więcej, przyniosłam gałęzie i deski, ale wszystkie kolejne próby wyjazdu kończyły się fiaskiem, uznałam więc, że trzeba skorzystać z pomocy sąsiedzkiej i pobiegłam po Kostka.

Oderwany od swojej pracy przy przebudowie niewielkiego tarasu, nie wyglądał jednak na niezadowolonego, podjechał swoją terenówką i wyciągnął Krzycha z błotnej pułapki.

– Nawet dobrze się składa, teraz mogę wykorzystać dług wdzięczności i poprosić ciebie o pomoc przy tarasie! – zaśmiał się do Krzysia, kiedy już wrócił z pustą przyczepką po przysypaniu kolejnych nierówności na drodze.  

– Ha, co prawda naprawianie drogi to nasz wspólny interes, ale jasne że tak, zaraz przyjdę! – odkrzyknął wesoło Krzych.

Uprzątnięcie świeżo powstałego „ślizgowiska” zostało więc w naturalny sposób dla mnie, wdziałam czerwone rękawice i zabrałam się za oczyszczanie poletka pod orzechem z kamieni, gałęzi i desek porozrzucanych gęsto przy płocie. Ledwo zdążyłam je pozbierać, a Tosia zaalarmowała mnie głośnym miauczeniem z werandy, że oto na jej futerko ma czelność spadać mokre z nieba!

Deszcz popadał ile mógł z nagromadzonych nagle sinych chmur, zasilił wodą przysychające ledwo placki błota miedzy kępkami wiosennozielonej trawy, Tosia zwinęła się w kłębek na parapecie i zasnęła, a ja z przyjemnością domyłam się do czysta i zabrałam się za przygotowanie obiadu.

Jeszcze przed wieczorem chmury zmalały, pojaśniały i już niewinnie tylko przyozdabiały błękitne niebo w tle, wybraliśmy się więc na Zadomie sprawdzić jak miewa się nasz ocalony świerk, Jędrek.  

– Patrz, chyba się trzyma! – z daleka zobaczyłam charakterystyczne drzewko podparte grubą gałęzią.

– Hm, ale jakby trochę przyżółkł, czy mi się wydaje? – przyjrzał się uważnie Krzych. – Nie jest tak zielony jak inne.

Cóż, może rzeczywiście jest nieco bledszy, ale nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Wytłumaczyłam to Jędrkowi, zachęciłam do walki o przetrwanie i powędrowaliśmy dalej, aż do Posępnego Lasu.

To już późny maj, ale wszystko wygląda jak wczesny kwiecień, przyroda dopiero teraz pokazuje cały swój świeży urok: drzewa owocowe pokryły się kwiatuszkami, kwitną fiołki i poziomki, trawa sięga ledwie kostek a liście mają ten charakterystyczny, młody i jasny odcień zieleni, jaki nosi tylko wiosna. Paprocie jeszcze zwinięte są w ciasne pastorały, a gałązki świerków mają na końcach jasnozielone pędzelki. Dobry czas na robienie syropu.

W nocy obudziły nas hałasy za oknem, podniosłam się żeby zlokalizować źródło dziwnego dźwięku.

– Co to, jelenie czy dziki? – odezwał się Krzyś z przeciwnego kąta izby.

– Nie wiem, może i jedne, i drugie? Ale z pewnością mamy gości przed domem.

Krzyś wstał i podszedł do okna z latarką.

– Klotylda na podwórku, skubie trawę, a za płotem jakieś oczy. Dużo oczu. – zameldował.

– To może poklaszcz, Klotka niech się nie panoszy. – zaproponowałam, nie ruszając się spod kołdry.

– Dobra, ale najpierw zrobię jej zdjęcie, ona nic sobie nie robi z latarki prosto w pychol!

Po chwili Krzyś zainstalował się na powrót w swoim posłaniu, mrucząc:

– Ale te oczy w ciemności… no, nie chciałbym raczej widzieć ich idąc nocą przez las…

Dziś z rana słońce przekonało mojego syna, że jeszcze ta ostatnia kupka gruzu, już narzucona na kawałek blachy i przygotowana do przesypania na przyczepkę, mogłaby dzisiaj być zwieziona, dwie koleiny zasypane, póki przyczepka stoi jeszcze przy domu Kostka…

– Ależ daj sobie już spokój! – przekonywałam. – Jest nadal strasznie mokro, znowu będzie problem z wyjazdem.

– Nieee, dziś została tylko niewielka kupka, o wiele mniej niż wczoraj, a dobrze będzie już to skończyć. I drogę się poprawi, i poletko zostanie czyste. No, mamul, jedna przyczepka!

Kostek przytaknął, i jemu zależy na stanie drogi dojazdowej, nie miałam więc już nic do gadania.

Rzeczywiście, Krzyś uwinął się z załadunkiem szybko, ja udeptałam miejsce po wybranym gruzie i wszystko wyglądało już pięknie. Tyle, że auto Krzysia wcale nie chciało jechać do przodu, a ześlizgnęło się w tył dokładnie tak samo, jak poprzedniego dnia. Ręce mi opadły, a Kostek nie dyskutował wiele tylko, chichocząc, pobiegł po swój samochód. I cały scenariusz wyciągania autozaprzęgu powtórzył się, a ja nawet powstrzymałam się przed powiedzeniem „a nie mówiłam?”. 😉

Czas zbierać się do wyjazdu, jeszcze niewielki obiad i ruszamy.

Nie wyobrażam sobie sprzedaży tego miejsca, choć zdaję sobie sprawę, że może to być konieczność. Tutaj przecież oddychamy takim samym rytmem jak drzewa i trawa wokół, widok płotka za oknem i pasieki Józka wrósł mi pod powieki…

Nie, nie. Nie wolno się bać, będzie dobrze.         

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *