
Pospać, rudzika uwolnić, płot naprawić… i w drogę. ;-)
6 października 2019
Coś podobnego. Z niedowierzaniem spojrzałam dziś zaspanymi oczami na zegarek pokazujący ósmą pięćdziesiąt jeden. Nie pamiętam już doprawdy, kiedy ostatnio tak długo spałam!
A sen urwał mi się na rozmowie z prawniczką w pięknym, nadmorskim miasteczku w USA, gdzie to niespodziewanie przyjmowałam spadek. Nie zdążyłam się dowiedzieć po kim, nie zdążyłam nazachwycać się pięknym miejscem z białym budynkiem otoczonym z rzadka smukłymi drzewami i trawnikami przy jasnej, pustej plaży z czystym bezmiarem wody po horyzont. Nie pamiętam nawet co takiego odziedziczyłam, ale byłam bardzo szczęśliwa i podekscytowana. Kunagunda przebrzydła narobiła hałasu na strychu, wyrywając mnie brutalnie z krainy Morfeusza. Tupała po swojemu jak stary chłop w gumiakach, po chwili wahania chwyciłam latarkę i wypadłam do sieni, gotowa dać jej popalić.
Miłe ciepło w izbie jednak mnie zmyliło, natychmiast musiałam wrócić po bluzę bo zza drzwi natychmiast wsunęła się smuga zimnego powietrza. Jakby tylko czekała, aż ją wpuszczę. W połowie schodów na strych zrezygnowałam już z robienia awantury kunie, ale wypadało sprawdzić, co też to małe upierdlistwo wyprawia.
Coś przeleciało mi z furkotem nad głową, kiedy tylko wychynęłam do połowy nad strop. Przypomniałam sobie ubiegłoroczny „nalot” nietoperzy i odruchowo chwyciłam się za głowę.
Cisza.
Zeszłam na dół po czapkę i zaciekawiona wróciłam na strych, omiatając wszystkie możliwe kąty światłem latarki. Kiedyś mieliśmy na strychu światło, wystarczyło pstryknąć kontakt, ale z powodu zębiszczy Kunagundy właśnie odcięliśmy prąd, żeby ewentualne pogryzione kable nie spowodowały jakiegoś zwarcia. Oj, teraz to światło by się przydało!
Zafurkotało i zakwiliło znowu, zza komina wyleciał przerażony ptaszek z rudawą „apaszką”, okrążył mnie i przyczaił się gdzieś na krokwi nieopodal. To pewnie na niego polowała kuna. Jak go stąd wywabić?
Zeszłam do sieni, zostawiając otwartą klapę na poddasze, otworzyłam drzwi na podwórko od strony werandy. Brr, ciemne chmury zasnuwały niebo, deszcz siąpił sennie i wiatr zdecydowanie żwawiej się dziś poruszał. Mimo że mokre, drzewa wyglądały na poszarzałe i matowe w tych swoich wielobarwnych wdziankach. Nie zapowiadało się jednak na przejaśnienie, szare poduchy poupychały się na niebie grubą warstwą.
Jakież było moje zdumienie, kiedy sprytne ptaszę mignęło mi kolejny raz nad głową, tym razem wylatując przez otwarte drzwi prosto w kierunku wielkiej lipy. To chyba rudzik, sądząc po kolorach upierzenia. Z ulgą potuptałam po stromych schodach i zamknęłam klapę na strych. Zdałam sobie sprawę, że robi się późno, a ja miałam przecież zdążyć na pociąg po dwunastej!
Szybkie śniadanie i kawa wcale nie na werandzie, pokrzątałam się, popakowałam, nawet płot nieco naprawiłam, równo o jedenastej zapięłam kurtkę pod szyję, zarzuciłam na ramiona plecak i zamknęłam dokładnie dom. Uznałam, że przespaceruję się jednak górami, choć przy takiej pogodzie bardzo łatwo natknąć się na dziki w lesie. Co tam, kiedy kolejny raz widzę że wyłamane przęsło płotu to ewidentnie dzieło jakiegoś dwunożnego amatora cudzych orzechów, to chyba wolę spotkania z czworonogami. Są mniej zawzięte.
Owszem, kilka dzików przebiegających ścieżkę przy rozwidleniu na Wiśniową przyśpieszyło mi nieco puls, ale oddaliły się szybko i po chwili wyczekiwania mogłam ruszyć dalej łagodną drogą w przymgloną dolinę. Grzechotanie tic-takami jednak kolejny raz się sprawdziło, to dobry sposób ostrzegania o swojej obecności.
Ponura aura ma, mimo wszystko, szczególny urok. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam się uśmiechać pod nosem, zapominając o wyzbieranych orzechach, ubłoconym płocie i uparcie psocącej kunie.
Nie powiem żebym zdążyła zażyć relaksu, nacieszyć się weekendem w górach. Ale co tam, za dwa tygodnie może się uda. Przynajmniej wyspałam się do syta i oczy trochę górami zapełniłam. A we śnie – morzem.
Warto było. 🙂