
Wszystko się zmienia, a żmije mają się dobrze… ;-)
18 lipca 2021
Kolejny alert przestrzega przed ulewami i silną burzą, ale póki co gra u nas cicho czeskie radio, Tośka wariuje w trawie za oknem, a Krzych cieszy się z dobrze podłączonej pralki i pachnącej nowym płynem do płukania tudzież wysuszonej górskim powietrzem pościeli. Wielka lipa za płotem Kasi porusza rytmicznie listkami jakby właśnie słyszała swoją ulubioną melodię i wczuwała się w nią radośnie.
Niebo jest raczej nieciekawe, płaskie i szare na całej powierzchni. Moje myśli też takie są, więc panuje niejaka harmonia, choć daleko jej do spokoju. Powinnam się wypłakać „po kobiecemu”, odetchnąć głębiej i ruszyć dalej z uśmiechem, ale to nie takie proste: nie potrafię się wypłakiwać, ot taki głupi charakter. A może to po prostu wcale nie jest kobiece?
I może najwyższy czas dać sobie spokój z resztkami rodzinnych złudzeń i sentymentów, a pogodzić się z myślą, że więzi bratersko-siostrzane istnieją dla mnie jedynie wśród przyjaciół, ale przecież dobrze, że ich mam. Dość daleko, ale są.
A kysz, a kysz łachudry – złe myśli. Nie zmienię niezmienialnego, nikomu widać na tym nie zależy. Dość rozpamiętywania.
Wczoraj spędziliśmy dzień pracowicie, Krzych grabił siano powstałe w wyniku jego niedawnego analogowego koszenia, a ja tkwiłam z nosem przed monitorem, pracując nad tekstem książki, którego ostateczną wersję trzeba mi było odesłać. Dopiero około siedemnastej zorientowałam się, że istnieje zjawisko zwane obiadem, zrobiłam więc przerwę w pracy i zajęłam się obdzieraniem ziemniaków z ich ubrudzonej torfiastą ziemią skóry. Obiad tym razem prosty, klasyczny, żeby nie czekać, nie kombinować, a szybko – ale jednak ze smakiem – spożyć i z zasiloną baterią wrócić do nanoszenia poprawek w tekście. Odesłałam wszystko wieczorem i nieco odetchnęłam.
Miejsce ogniskowe przeszło już swój „chrzest ogniowy”, przestało przypominać studnię wystającą ni stąd, ni zowąd spomiędzy traw na środku podwórka. Krzych spalił w nim kilka wiechci siana, ale szybko zrezygnował bo wiatr zmienił kierunek.
– Hej, dym leci na twoje pranie! – krzyknęłam, widząc rzadkie, żółtawe pasma unoszące się nad werandą, gdzie rozwieszone były prześcieradła, poszwy i rozliczne poszewki na poduszki.
– Ooo, niegodny! – mój syn błyskawicznie doskoczył do balustrady. – Na szczęście wszystko już jest suche, odbierzesz ode mnie przez okno?
Odebrałam poskładaną pościel, ale bardziej niż ona, zajęła moja uwagę Tośka stająca słupka jak zając nad czymś poruszającym się pomiędzy schodami a brzegiem werandy.
– Zobacz, co tam kota znalazła. – poprosiłam Krzysia. – Czy to żmija?
Podszedł bliżej, Tośka była tak zafascynowana że nawet nie drgnęła, kiedy stanął obok. Nadal przypominała zająca.
– Mmm, tłuściutki kąsek, mamo, to tylko padalec. – odpowiedział. – Ale niezły okaz, dobre pół metra ma!
– Dobrze, że nie żmija. – odetchnęłam. – Ale zabierz Tosię, niech mu da spokój.
– Już nie trzeba, wlazł pod kamienie.
– Swoją drogą, dawno nie widziałam tu zygzakowatych, wyprowadziły się?
– O, nie, ostatnio wychodząc na szlak widzieliśmy dwie. Jedna była w Posępnym Lesie: wielka, gruba, rudo-czarna, Adrian o mało jej nie nadepnął. Druga przy wejściu na szlak, wygrzewała się na kamieniu. Nadal jest ich sporo.
– Ale nie przy chatce, i niech tak zostanie. – skwitowałam i wycofałam się z powrotem do izby.
Nie minęło nawet pół godziny, kiedy usłyszałam zgłuszone wołanie Krzycha:
– Coś mówiłaś, że żmij nie ma? Weź aparat!
Zanim podeszłam, brązowo-czarna piękność zdążyła wpełznąć już pod krzaki jeżyn, zobaczyłam jedynie jej aksamitny ogon.
– Ooo, jaka szkoda. Wygląda na sporą. – westchnęłam. – Nici ze zdjęcia.
– Metr na pewno, może troszkę więcej. Ładna, ale teraz by trzeba ją jakoś wypłoszyć, żeby się Tosiamber nie interesowała…
Jak wiadomo, węże uszu nie mają, ale dźwięki odbierają doskonale – całym ciałem. Cóż może spowodować lepsze drgania, niż mój sprawdzony sprzęt zadymotwórczy? Pomknęłam więc do domu z bezużytecznym już aparatem, wróciłam za to z pogrzebaczem i patelnią, serwując odpełzającej gadzince niezły koncert perkusyjny. Krótki, żeby sąsiadów nie przestraszyć i Tosi nie zbulwersować nadto.
– Aaa, mamo, zapomniałbym. Przejdziemy się na Wiśniową do źródełka? Taka wędrówka sentymentalna, co? Ostatnio chciałem zaprowadzić tam ekipę, ale nie dało się przejść, wszystko zarośnięte. A ty mówiłaś, że byłaś niedawno. Pokażesz mi drogę?
– Jasne, świetny pomysł, przynajmniej powędrujemy trochę i myśli czymś zajmiemy. – Z wielką ulgą wdziałam odpowiednie ubranie, zaopatrzyłam się w aparat i ruszyliśmy.
Pogoda może niezbyt zachęcająca, skwar przedburzowy dawał się we znaki, ale lekki wiatr czynił go mniej uciążliwym. Weszliśmy w las, gdzie dawniej prowadziła szeroka, wygodna droga, dziś większość wielkich drzew pozostało tylko we wspomnieniach, więc i z drogi pozostała jedynie wąska, zarośnięta wysoką trawą i krzakami jeżyn ścieżka, pnąca się dość stromo w górę.
– Pamiętasz swoje miejsce kurkowe? – pokazałam Krzychowi gęsty zagajnik po lewej. – Nie pozwalałeś mi tam zaglądać, zanim sam nie sprawdziłeś, zawsze przynosiłeś stamtąd pełen worek albo koszyk grzybów.
– To było tutaj? Eee, chyba nie, przy drodze rosły wielkie świerki, a za nimi… a, no tak, wszędzie rosły wielkie świerki i jodły. – westchnął smętnie mój syn.
– Właśnie. – przytaknęłam. – Wszystko wygląda inaczej, ale tak, to było tutaj. Tu znalazłam największego prawdziwka w życiu.
Wspominając tak i porównując stan obecny lasu do tego z przeszłości, dotarliśmy do rozdroża, skręciłam w las po prawej stronie, a Krzych zatrzymał się zdumiony.
– Jak to? W prawo? A ja usiłowałem przejść na wprost, przecież szło się tędy!
– A widzisz, teraz trzeba obejść to miejsce, tutaj jest zbyt gęsto.
Przeszliśmy starym lasem do niewielkiego strumienia płynącego dnem głębokiego parowu. W pierwszej chwili niewidoczne, ukazało się nam łagodne, wydeptane zejście.
– Tu schodzimy, po drugiej stronie wejdziemy na ścieżkę do źródełka. Tam już na pewno rozpoznasz drogę.
Rzeczywiście, po chwili Krzysiek wykrzyknął:
– Poznaję, tu zbieraliśmy jagody i rydze!
Uparł się i wszedł na niewielką polankę, zarośniętą i dużo mniejszą niż kiedyś, ale znalazł na niej jeszcze kilka krzaczków z „kurdupelkami”, które tak lubi. Znalazł zaledwie dziesięć czarnych kuleczek, ale zjadł je ze smakiem i wrócił na ścieżkę wielce z siebie zadowolony. Dotarliśmy do źródełka, które już nie przypomina tego sprzed lat, studzienka jest wyschnięta i woda bije ze skały już w innym miejscu, ale i tutaj mój syn z radością obszedł okolicę, wspominając dawne wycieczki z plecakami pełnymi plastikowych butelek na wodę.

– Ale wiesz, zawsze wydawało mi się że te skały tutaj są ogromne, czy one się zapadły jakoś?
– Nie sądzę, – zaśmiałam się . – To raczej ty urosłeś!
Wróciliśmy tą samą drogą, rozmawiając i pstrykając zdjęcia. Nie była to wielka wędrówka, ale bardzo sympatyczna. Obiad znowu zamienił się w obiadokolację, a Tosia zdążyła chyba wyspać się za wszystkie czasy na swoim parapecie, w nocy pewnie zaszaleje. 😉
7 thoughts on “Wszystko się zmienia, a żmije mają się dobrze… ;-)”
Mariol prosze daj malego znaczka co z Toba?
Wszystko mija – nawet najdluzsza zmija;)
Zamknij zle mysli w ciemnej piwnicy, klucz wyrzuc do gorskiego potoku. Usmiecham sie do Ciebie:)))
Te wredoty – złe myśli – rozmnażają się niepomiernie, nie grozi im niż demograficzny. 🙁
Ale Twój uśmiech, „Zabuell”, bardzo miło mi widzieć! :-)))
Czym że są więzy krwi (cokolwiek to znaczy) wobec więzów myśli…
No tak, wieeeele przykładów to potwierdza. Ale niektórym się udaje to połączyć, oby to doceniali… 🙂
Wyjście w teren, spacer to zawsze pomaga (albo prawie zawsze) na różne troski. Wiem, wiem, dobrze mi radzić… eh.
Fajnie, że znów jesteś w Chatce, z Krzysiem i Tosią, że praca nad książką ma się ku końcowi.
Miłego dnia 🙂
Miłego dnia, Basiu. Tak, fajnie tu pobyć choć trochę… a spacer i mnie pomaga, nawet jeśli niczego nie załatwia.